piątek, 2 listopada 2018

Początek Końca – Od Joshuy

Podkręciłem głośność radia, kiwając głową w rytm piosenki. "Reaction to Action" było jednym z najlepszych znanych mi sposobów na rozpoczęcie dnia. No może prócz "Symphaty For The Devil", ale tego kawałka jakimś cudem nie puszczali w niemal żadnej stacji.
– Lepiej się już zbieraj. – Usłyszałem za sobą głos ojca. W ostatnim tygodniu opuściłem dwie godziny zajęć i na parę innych się spóźniłem, więc uznał, że musi mnie trochę przypilnować.
– Pewnie, tylko skończę – zapewniłem, wracając do polerowania szkła, które dzieliło cztery pończoszniki od reszty sklepu. Ojciec wrócił za ladę, najwyraźniej czegoś szukając. Kątem oka zauważyłem, że nadal mi się przygląda. – Idę dopiero na trzecią lekcję.
– Powinienem teraz powiedzieć, że bez szkoły niczego nie osiągniesz, ale chyba sam bym się wyśmiał.
Zgniotłem kolejny kawałek papierowego ręcznika i wrzuciłem go do kosza.
– Najwyżej zostanę łowcą krokodyli. – Odłożyłem płyn do szyb między pudełkami, leżącymi pod ścianą. – I może nawet nie skończę jak Steve Irwin.
Zabrałem plecak z zaplecza i skierowałem się w stronę wyjścia.

Wbrew temu, co myślał mój ociec, miałem jeszcze sporo czasu, mogłem więc cieszyć się spacerem. A tak naprawdę, znowu zgubiłem klucz do łańcucha przy rowerze, który stał sobie samotny i zapomniany przed wejściem do sklepu, przypięty do ulicznej lampy. Staruszek nie musiał się dowiedzieć przynajmniej przez parę następnych dni.
Pokonałem ostatni zakręt i prawie upuściłem na ziemię niezniszczalną Nokię, z której ekranu odczytywałem właśnie godzinę. Myślę, że każdy by tak zareagował, widząc dwa konie na środku chodnika. Zbliżyłem się do nich i pogłaskałem klacz, która stała bliżej. Czyżby cyrk przyjechał do miasta? Powinienem je gdzieś zgłosić, zanim zaczną wbiegać pod koła samochodów?
Wstukując w telefon potrzebny numer, spojrzałem znów na godzinę. Została mi zaledwie minuta do dzwonka oznaczającego przerwę. Rzuciłem się w stronę drzwi. Przy odrobinie szczęścia mogłem jeszcze ominąć wszystkich nauczycieli, na których lekcje notorycznie się spóźniałem. Zadzwonić mogłem, będąc już w środku.

Powoli rozejrzałem się po zupełnie pustym korytarzu. Najwyraźniej wszyscy, którzy dopiero mieli zacząć lekcje, czekali jak zwykle w stołówce. Miałem już nacisnąć zielony klawisz komórki, gdy kątem oka zauważyłem otwarte drzwi. Sala matematyka. W szkole było tak cicho, że bez trudu usłyszałem kroki. Dopadłem do drzwi składziku na miotły i ukryłem się w środku. Opuściłem zbyt wiele matematyk, żeby pozwolić sobie na przedwczesne spotkanie z profesorem Higginsem. Należał do tej części grona pedagogicznego, której aż szkoda było robić na przekór, ale tak jakoś wyszło, że wypadło mi ostatnio parę pierwszych godzin.
Poczekałem, aż usłyszę charakterystyczne trzaśnięcie zamykanych drzwi, ale się nie doczekałem, przynajmniej póki nie skrzypnęły przeciągle główne drzwi szkoły. Odetchnąłem z ulgą. Chwilę później rozległ się dzwonek. Wyszedłem z ciasnego pomieszczenia z powrotem na korytarz. Akurat w momencie, gdy wypełnili go uczniowie.
Skierowałem się w stronę klasy Higginsa. Drzwi były przymknięte, przez wąską szparę mogłem zobaczyć fragment wnętrza. Ryzyko mogło istnieć nadal, ale dużo łatwiej było nie dać się zauważyć w rozgadanym tłumie. Musiałem tylko minąć drzwi, by znaleźć się przy oknie, którego parapet przed każdą matmą był bezpieczną ostoją dla mojej paczki.
Moją uwagę przykuła postać siedząca przy drzwiach słynnej sali matematycznych tortur. Rudy chłopak, którego zdecydowanie znałem z widzenia, ale raczej nigdy z nim nie rozmawiałem. Cóż, siedzenie z zamkniętymi oczami pod enklawą „królowej nauk”, można już chyba uznać za załamanie nerwowe, więc może to i lepiej.
– Wszystko w porządku? – zapytałem dla pewności, nieumyślnie blokując kawałek korytarza, zmierzającym na zajęcia nastolatkom.
– Czego chcesz?
Odruchowo zrobiłem pół kroku w tył. Chyba przeszkodziłem mu w rozmyślaniu nad równaniami kwadratowymi. Przez chwilę stałem, mierząc go wzrokiem.
– Pytałem, czy wszystko… – Nie było mi dane jednak dokończyć wypowiedzi, bo ktoś pociągnął mnie na drugi koniec korytarza.

W błyskawicznym tempie znalazłem się przy oknie. Rzuciłem Paulowi ostrzegawcze spojrzenie i z obrażoną miną usiadłem na parapecie. Dopiero wtedy zorientowałem się, że nadal mam w dłoni komórkę. Wyjrzałem przez szybę. Koni już nie było, miałem nadzieję, że nie powodują właśnie wypadków drogowych przez moje roztrzepanie.
– Do reszty zgłupiałeś? – naskoczyła na mnie Carrie. O dziwo tym razem nikt jej nie powstrzymał.
– Możliwe – mruknąłem, nie chcąc kontynuować kłótni, dziewczyna łatwo się nakręcała, a nikomu nie wyszłoby na dobre, gdybym ją bardziej wkurzył.
– Chłopie, co ci mówiłem o samorządzie szkolnym? – Paul przyglądał mi się z poważną miną.
– Że większość to kanalie, a szczególnie pierwsza trójka – wyrecytowałem, przewracając oczami. Jak zwykle zachowywali się jak dzieci.
Usłyszeliśmy dzwonek rozpoczynający lekcje, co zatrzymało na moment zaciekłą konwersację.
– Dokładnie – podjął Jake, którego dopiero zauważyłem. – A ty sobie ot tak urządzasz pogawędki z przewodniczącym szkoły?
Ostatni kawałek układanki, którą uparcie analizował mój mózg, wskoczył na miejsce. Wilkołaki i te ich przeczucia. Nie gadaj z muzykami – to wariaci, wszystkie ubrane na czarno społeczne wyrzutki to albo wampiry, albo chcą wystrzelać szkołę, długo można by wymieniać ich teorie spiskowe. Dawno nauczyłem się to znosić, względnie ignorować. Chodziło im tylko o to, żebym nie rozmawiał z nikim, jeśli nie jest to konieczne. Takie już były uroki przyjaźnienia się z trójką wilkołaków, o zadziwiająco upierdliwym instynkcie stadnym. Na szczęście znałem dość zmiennokształtnych, by wiedzieć, że nie wszyscy wpadają w ten stereotyp.
Spojrzałem nad ramieniem Paula. Korytarz opustoszał, zniknął także rudzielec-kanalia. Została tylko zagubiona w szkolnej czasoprzestrzeni grupa, czekająca na matmę z Higginsem.
– Może ominą nas dzisiaj wzory skróconego, w co drugim zadaniu. – Starałem się zmienić temat.
– I delta – dorzuciła Carrie z przekąsem.
– Proponuję szybką ewakuację, zanim Człowiek Dziedzina sobie o nas przypomni – zaproponował Jake.
– Wagary? Tym razem ojciec mnie zabije. – Szukałem choć śladu współczucia na ich twarzach, ale podjęli już decyzje. – Dobra, chodźmy.

Wyszliśmy z budynku. Nie zauważyłem żadnych oznak terroru, jaki mogły wywołać dwa biegające wolno konie, więc wszystko było pod kontrolą.
– Noah, dzwonisz po resztę? – Usłyszałem zdanie, które pytaniem było tylko w teorii. Kątem oka zobaczyłem chłopaka spod Sali matematycznej, który znikał właśnie za rogiem po drugiej stronie ulicy. Gdzie przewodniczący szkoły mógł się wybierać w środku zajęć?
– Muszę wpaść do domu, widzimy się tam gdzie zawsze! – Posłałem im szeroki uśmiech, oddaliłem się, najszybciej jak mogłem, by zniknąć z pola ich widzenia.

Tak jak przewidziałem – poszli w zupełnie inną stronę. Mogłem więc minimalnie dogonić rudzielca i śledzić go przynajmniej przez dwie następne ulice. Idealna okazja, by wpaść po drodze do piekarni po ciepłe pączki.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X X X