poniedziałek, 11 czerwca 2018

Początek Końca — Od Avinashi

Otworzyłam oczy, rozpraszając tym samym mrok, jaki widziałam. Czując delikatne ukłucie w gołą stopę, spuściłam wzrok. Całkowicie suchy i drobny piasek był wymieszany z różnej wielkości ostrymi kamieniami. To właśnie na jednym z nich stałam. Zmieniłam położenie swojej stopy, by ukłucia mnie nie rozpraszały.  Na nowo uniosłam wzrok i spojrzałam przed siebie. Niegdyś zapewne zielone stepy teraz były pokryte czarnymi pozostałościami po spalonej trawie. Rozejrzałam się wokół. Ani jednej żywej duszy. Ruszyłam więc wolno przed siebie, uważając przy tym na kamienie. Miałam nadzieję, że wkrótce kogoś spotkam. Poza tym, odczuwałam dziwny przymus podążania naprzód.
Po chwili natknęłam się na samotne, martwe drzewo. Na jego gałęzi siedział dobrze mi znany ptak. Tavishi spojrzał na mnie i wydał z siebie wysoki dźwięk. Uniosłam rękę, co ptak od razu wykorzystał i przesiadł się na nią. Drzewo natomiast runęło, wzbijając przy tym w górę tumany kurzu. Zasłoniłam oczy drugą dłonią, a sokół zakrył się skrzydłami.
Gdy tylko poczułam, że drobinki opadły, opuściłam rękę. Nie widziałam już jednak nawet powalonego drzewa. Zniknęło tak, jakby nigdy przedtem go tu nie było. Cała sytuacja wydawała się być coraz bardziej podejrzana. Mimo tego, ruszyłam dalej.
Droga zdawała się nie mieć końca. Jedyne, co dało się odczuć to ból zakrwawionych nóg, pragnienie i okropna spiekota. Temperatura zdawała się cały czas wzrastać w przeciwieństwie do wilgotności powietrza, która już na samym początku była słabo wyczuwalna. Mimo wszystko przymus w dążeniu wciąż naprzód, jaki odczuwałam był znacznie silniejszy. Tak bardzo, że nie byłam w stanie myśleć o czymkolwiek innym. Wiec wciąż szłam przed siebie.
Po chwili zobaczyłam wysuszone jezioro. Na jego dnie nie było nawet najmniejszej kropli. Wszędzie jednak roiło się od pęknięć, a dno piekło jak rozgrzane żelazo. 
Wyszłam zrezygnowana z dołu i wznowiłam wędrówkę. Znowu pustka przez jakiś czas. W pewnym momencie jednak ujrzałam stertę kości. Najprawdopodobniej należały do jakiegoś wołu. Wokół roznosił się swąd rozkładającego się ciała. Fetor zwabił muchy i sępy, które już krążyły nad padliną. Skrzywiłam się na ten widok. Coś w mojej głowie jednak mówiło, że jestem coraz bliżej celu swojej wędrówki. Ruszyłam więc dalej.
Kolejnym widokiem, który nie był tylko spaloną darnią, były pozostałości po wiosce. Niczym nie różniła się od tego, co ją otaczało. Gdzieniegdzie leżały równie osmolone ciała jej mieszkańców. Smród spalenizny był nie do zniesienia. 
Chciałam do nich podejść i poszukać żywych, ale jakaś nieznana mi siła nie pozwalała mi zboczyć z ledwo widocznej ścieżki. Wysłałam więc swojego towarzysza na zawiady. Nagle z drogi za moimi plecami nadciągnął silny, suchy wiatr. Zasłoniłam oczy i zaczęłam wołać sokoła. Na próżno.
Gdy tylko chmura wirujących drobinek piasku i kurzu opadła, zorientowałam się, że jestem całkiem sama. Nie było już ani Tavishi'ego, ani wioski. Stałam tak jeszcze przez chwilę zszokowana. Właśnie straciłam swojego przyjaciela. Miałam ochotę odpuścić sobie ten beznadziejny spacer, ale głos w mojej głowie wciąż naciskał. Wściekła kontynuowałam więc wędrówkę, mając nadzieję, że dzięki temu odzyskam sokoła.
Ścieżka urwała się przed ogromną górą. Jeden z większych głazów z przodu niej wydawał się nie być częścią całości. Tak też i było. Obok niego znajdowała się wydrążona w skale dziura, która wcześniej była prawdopodobnie zakryta przez głaz.
Gdy tylko postawiłam pierwszy krok w ciemność, jakaś siła wciągnęła mnie do środka. Przez większą część czasu, jaką spędziłam w korytarzu panowała nieprzenikniona ciemność. Dopiero na jego końcu została ona rozproszona przez kilka pochodni. Znajdował się tam ogromny dół, na którego dnie siedziała ciemna postać. Była to hybryda jelenia, człowieka i niedźwiedzia. Moje zdziwienie przerwało silne pchnięcie, które posłało mnie na półkę skalną. Podniosłam się obolała. Przede mną stał mężczyzna. Był jednak odwrócony plecami. Zakradłam się do niego i spojrzałam na jego twarz.
Biały brunet z zarostem. Nie odrywał wzroku od istoty. Również na nią spojrzałam. Przebiegłam wzrokiem po łańcuchach.
— Ye'ii Tsoh... — wyszeptał mężczyzna obok. Wszystko nagle się rozmazało. 

Otworzyłam oczy. Znajdowałam się w swoim namiocie. Spojrzałam na wiszące łapacze snów. Korale, które jeszcze przed moim zaśnięciem były w ich środkach zniknęły. To nie mógł być zwykły sen.
Opuściłam tipi. Na moją twarz padły promienie słoneczne. Przyłożyłam dłoń do swojego czoła, by szybciej przyzwyczaić oczy do światła. W moją stronę leciał Tavishi. Wyciągnęłam rękę przed siebie, by ptak mógł na niej usiąść. 
— ... Wrócił... — szepnęłam, wtulając policzek w pióra przyjaciela. Nagle przypomniałam sobie o mężczyźnie, którego widziałam na półce skalnej. Musiałam go znaleźć.
Wróciłam z sokołem do namiotu. Wrzuciłam do miski garść liści szałwii i podpaliłam je. W górę wzbiły się kłęby dymu. Przyjęłam je na swoją pierś oraz twarz. Następnie usiadłam po turecku i wzięłam do rąk swój rytualny bęben wraz z pałeczkami. Od razu zaczęłam odgrywać na nim melodię, która miała przywołać duchy, by pomogły mi odnaleźć nieznajomego. Zamknęłam oczy i pogrążyłam się w transie. W swojej wizji widziałam jakieś miasto, dzieci, budynek i cyfry.
Gdy wróciłam do swojego ciała, otworzyłam oczy i przestałam grać. Dym powoli opadał, a na ścianie tipi pojawił się cień ducha, którego przywołałam. Bez słowa opuścił namiot. Czym prędzej pobiegłam za nim, zostawiając namiot pod opieką sokoła.
Duch zatrzymał się obok koni. Czyli droga będzie długa. Dosiadłam jednego ogiera i poprowadziłam za nami klacz.
Udaliśmy się do miasta. Mijaliśmy domy białych ludzi i ich mieszkańców. Wzrokiem szukałam mężczyzny z mojego snu.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem, w którym panował niewiarygodny hałas. Duch wszedł do środka. Udałam się za nim. Istota zniknęła przed jednymi z drzwi. Nacisnęłam na klamkę i otworzyłam je. Siedzący w środku mężczyzna spojrzał na mnie. To był on. Jego aura była inna niż zwykłych ludzi. Dopiero teraz mogłam ją wyczuć.
— Wstawaj. — mruknęłam. Dalej wpatrywał się we mnie, jakby zobaczył ducha. 
— Wstawaj. — powtórzyłam. Mężczyzna niepewnie wykonał polecenie. Chwyciłam go za ramię i zaprowadziłam do koni. Następnie kazałam mu dosiąść klaczy. Sama usiadłam na grzbiecie ogiera. Zaprowadziłam nieznajomego do swojej wioski. Ta jego była jakaś dziwna i nie nadawała się do rozmowy na tak poważne tematy jak Ye'ii Tsoh.

Brak komentarzy

Prześlij komentarz

© Sleepwalker | Wioska Szablonów | X X X